poniedziałek, 25 listopada 2024

Nissan Stagea 1:43 J-collection

Drogi czytelniku, jeśli popatrzyłeś na zapowiedź tego wpisu i pomyślałeś „o nie, znowu jakieś nudne kombi niczym Passat sprzed 20 lat”, nie będę miał Ci tego za złe. Moje odczucia były dokładnie takie same widząc go po raz pierwszy. Ot, samochód dla rodziny na dłuższe wypady lub duże zakupy. A jednak, pod tą niepozorną karoserią kryje się wspaniałe auto, potrafiące dać posiadaczowi niezapomniane wrażenia.



Nissan Stagea to prawdziwy wilk w owczej skórze. O ile tylny napęd w rodzinnym kombi w 2001 roku nie był czymś niezwykłym, o tyle montowanie wyłącznie widlastych szóstek wyraźnie wskazuje na sportowe usposobienie tego auta. Na tej samej płycie podłogowej powstawał model Skyline będący bliskim krewnym kultowego GT-R. Zaś najmocniejszą wersję Stagei napędzał ten sam silnik co 350Z. Czy potrzeba lepszej rekomendacji by zainteresować się tym kombi?


Stagea debiutowała w 1996 roku będąc odpowiedzią Nissana na rosnącą popularność Subaru Legacy Outback. Nowy model oferował wszechstronność auta rodzinnego połączoną z osiągami samochodów sportowych. Mierzący 4,8 metra samochód zachęcał dużym wnętrzem i przepastnym bagażnikiem. Mimo długiej maski i mocno wydłużonego przedziału bagażowego, auto sprawiało wrażenie bardzo zgrabnego. Pozbawione designerskich fajerwerków nadwozie pozwalało na wtopienie się w tłum innych pojazdów. Takie dodatki jak automatyczna skrzynia, czy automatyczna klimatyzacja, ułatwiały komfortowe przemieszczanie się z punktu A do punktu B. Jedynie drzwi pozbawione ramek i dźwięk sześciocylindrowca pozwalał snuć domysły, że nie mamy do czynienia ze zwykłym kombi.


Pokrywa silnika skrywała prawdziwą ucztę dla fanów motoryzacji. Już podstawowa wersja wyposażona została w rzędową, dwulitrową jednostkę o sześciu cylindrach i mocy 130KM. Może niezbyt dużo, jednak w zupełności wystarczająco dla użytkowników cieszących się wysoką kulturą pracy silnika i mocą dostępną w każdym zakresie obrotów. Ciekawszym wyborem zdawał się być 2,5 litrowy motor rozwijający 190KM, zaś w wersji turbo 235KM. Dla poszukiwaczy mocnych wrażeń zaproponowano 2,6 litrową jednostkę wprost z Nissana Skyline GT-R R33 o mocy 260KM. Ta wersja dostępna była wyłącznie z manualną skrzynią o pięciu przełożeniach. To zdecydowanie nie był samochód dla miłośników niedzielnych wypadów na przykościelny parking. Napęd przenoszony był na tylną oś lub na wszystkie koła.


Wisienką na torcie była wersja 260RS Autech. Seryjna Stagea była wyposażana przez oficjalnego tunera w pakiet stylizacyjny nadwozia, felgi BBS, kubełkowe fotele, zegary z GT-R R33 czy hamulce Brembo. Najważniejszą modyfikacją było zwiększenie mocy do 280KM. To dane oficjalne. Nieoficjalnie mówi się o 300 rączych konikach. W rodzinnym kombi robi to wrażenie. W ciągu czterech lat wyprodukowano ponad 1700 egzemplarzy 260RS Autech.


W październiku 2001 roku w salonach pojawiła się druga generacja Stagei, o kodowej nazwie M35. Wciąż dostępna była tylko jako kombi, gama silników obejmowała wyłącznie jednostki benzynowe, jednak stała się jeszcze bardziej niepozorna, choć w mojej opinii zbrzydła i straciła charakter. Dla pierwszej wersji, R34, zaprojektowano logo zdobiące przedni grill. Jej następca musiał zadowolić się znanym wszystkim znaczkiem Nissana. To niby szczegół, jednak też pewien symbol wyjątkowości. Podobnie postąpiono z drzwiami. Pierwsza seria pozbawiona była ramek szyb, druga już je posiada. Nadwozie straciło wszelkie ostre krawędzie, na rzecz obłych, miękkich linii. Zupełnie jakby nadopiekuńczy rodzic postanowił na każdy rant założyć ochraniacze, by pociecha nie nabiła sobie guza. Ta miękkość przeszkadza mi w odbiorze Stagei. Tym bardziej dziwię się jurorom konkursu Good Design Award za przyznanie pierwszej lokaty temu autu w 2002 roku. Jak widać, o gustach nie ma co dyskutować.


Ciekawostką jest fakt, że Stagea M35 była pierwszym modelem Nissana ukończonym pod rządami Carlosa Ghosna jako prezesa koncernu. Ghosn, jako pierwszy obcokrajowiec stanął na czele jednego z największych koncernów motoryzacyjnych Japonii. Również jako pierwszy prezes Nissana uciekał z kraju Kwitnącej Wiśni w skrzyni służącej do przewozu sprzętu audio podczas koncertów. Powodem ucieczki były oskarżenia o malwersacje finansowe i realne widmo kilku lat w celi.


Do rewolucji doszło pod maską Stagei. Rzędowe sześciocylindrowce ustąpiły miejsca jednostkom V6. To naprawdę dobra zmiana. Najsłabsza odmiana 2,5 miała 215KM. Wersja z turbo kusiła aż 280 końmi. Gdzieś pomiędzy nimi plasowała się odmiana 3,0 z 272KM. Crème de la crème stanowiła odmiana 3,5 V6. 280 rączych koni mechanicznych zmieniało poczciwe kombi w trudnego do pokonania potwora. 363 Niutonometry dostępne już przy 4800 obrotów umożliwiały sprint od 0 do 100 poniżej sześciu sekund. Nawet dziś robi to wrażenie. W topowym modelu dostępny był napęd wyłącznie na cztery koła.


Jeśli karoseria Stagei była nijaka, to wnętrze najlepiej scharakteryzuje słówko „nuda”. Po samochodzie z takimi osiągami spodziewamy się czegoś wyjątkowego, co da nam choć odrobinę emocji. Tymczasem zespół projektantów prawdopodobnie dostał długi urlop lub poszedł na zwolnienie lekarskie. Od patrzenia na miejsce pracy kierowcy zaczynam ziewać. Obawiam się, że czekając aż ruszy korek na drodze kierowca zasypiał z nudów. Absolutnie nic nie wyróżnia wnętrza Stagei od jakiejś ubogiej wersji Primery czy Almery. Żadnej czerwonej nitki, sportowego akcentu, nic. To wnętrze może powodować narkolepsję i powinno oferować w standardzie ekspres do kawy, aby nieco pobudzić pasażerów.


Oczywiście, nieco lepiej było w samochodach stuningowanych przez Autech, lecz i tu nie można spodziewać się czegoś ekstra. Niestety, plastik czy szare przełączniki konsoli środkowej wciąż sprawiają wrażenie tanich i wyzutych ze wszelkich emocji.


Stagea była dostępna w salonach do początku 2007 roku. Ze względu na malejącą sprzedaż, Nissan zdecydował zakończyć jej stosunkowo krótką historię. Model ten nigdy nie był oferowany poza Japonią. Jako auto używane znalazł sporą grupę miłośników w Australii, a pojedyncze egzemplarze trafiły do Wielkiej Brytanii.


Na wrześniowej giełdzie w 2021 roku zobaczyłem Stageę na jednym ze stoisk. Zdecydowałem się na zakup z kilku powodów. Nie miałem w kolekcji żadnej miniatury J-collection i żadnego Nissana w wersji kombi. J-collection to część IXO odpowiedzialna za miniatury japońskich samochodów. Znając pochodzenie producenta nie oczekiwałem zbyt wysokiej jakości i tu spotkała mnie miła niespodzianka. Bryła nadwozia jest bardzo ładna. Lakier nałożony jest starannie i równo a wszystkie szczeliny karoserii i łączenia elementów karoserii wyraźne. Tego samego nie da się powiedzieć o atrapie grilla. O wiele za grubo pomalowany, sprawia wrażenie wciśniętego na siłę. Równie źle wygląda logo Nissana. Zalane srebrną farbą i bez nazwy producenta na emblemacie. Przednie światła wyglądają jakby zostały przełożone z zabawki. Niby posiadają głębię i soczewkowe reflektory, jednak nie są wyraźne w należytym stopniu. To samo znajdziemy w przypadku tylnych lamp. Widoczne są jedynie światła cofania, zaś pozostałe sekcje pozostają w sferze domysłów. Szkoda, ponieważ jest tu potencjał na coś lepszego. Rozczarowaniem są lusterka boczne. Wyglądają niczym sygnaliści nadający wiadomości chorągiewkami na okrętach z czasów I wojny światowej. Ktoś nieco bardziej dociekliwy byłby w stanie rozszyfrować fragment depeszy.


Warto zwrócić uwagę na przyciemnione szyby w tylnych drzwiach i sekcji bagażowej. Tu IXO nie poszło na łatwiznę i w pełni oddało wygląd oryginału. Pochwalić należy stopień uszczegółowienia wycieraczki tylnej szyby. Nie zabrakło w niej nawet uchwytu, za który można było otworzyć szybę klapy bagażnika. Modelik wyposażony został w bardzo dyskretne relingi dachowe. W pierwszej chwili uznałem to za błąd, jednak okazało się, że Stagea opuszczała fabrykę w Tochigi właśnie z tego rodzaju relingami.


Felgi, choć odpowiadają jednemu ze wzorów oryginału, wydają się nieco za małe. Co gorsza, choć mają otwory mocujące koło, to pozbawione są śrub. Najwyraźniej IXO uznało, że felga może trzymać się samochodu siłą woli. O braku logo Nissana na piaście koła nawet nie ma co wspominać.


Wnętrze wita nas szarością. Spojrzenie o kilka sekund za długie do środka może kosztować patrzącego krótką drzemkę. Nie zrozumcie mnie źle. Fotele są ładnie odwzorowane. Konsola środkowa wyposażona jest w kalkomanie radia i przyciski. To wszystko jest bardzo starannie wykonane. Są nawet zegary z pomarańczowymi wskazówkami i czerwonym polem na obrotomierzu, jednak wszystko zdominowała szarość deski rozdzielczej. Ona tak przytłacza, że trudno skupić się na walorach tego bardzo ładnego środka. Jeśli wziąć pod uwagę srebrny kolor nadwozia i szarość wnętrza, mamy świetny lek na bezsenność. Ten model powinien być sprzedawany na receptę!


Mimo to, nie mogę powiedzieć, że nie lubię tej miniatury. Ma w sobie jakiś magnetyzm, który przyciąga. Co jakiś czas wyjmuję ją z kartonika i oglądam. Jest niczym obraz – najlepiej wygląda z perspektywy. Im bliżej, tym bardziej czuję się jak na pokazie Kaszpirowskiego. Dlatego ten wpis złapał pewne opóźnienie względem pierwotnego terminu. Powieki stawały się coraz cięższe i cięższe i powoli opadały…













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz