niedziela, 15 września 2024

Volkswagen Passat Variant B5 GP 1:43 Schuco

Oto władca miast i wsi; Passat kombi w TDi.  Bohater memów, januszowóz, a przy okazji kawał dobrego samochodu. Auto będące marzeniem tworzącej się w Polsce klasy średniej, które po kilku latach spowszedniało i wtopiło się w krajobraz. Jednocześnie mało kto pozostawał wobec niego obojętny – Volkswagen Passat Variant B5.




Jego pojawienie się w klasie średniej stanowiło podmuch świeżości. Niewielu podejrzewało projektantów VW o polot i finezję, zwłaszcza po atrakcyjnym niczym bela siana poprzedniku, B4. Tymczasem Niemcy pokazali auto o lekkiej sylwetce, ciekawej stylistyce, do którego pasował zarówno elegancki garnitur jak i luźny strój (nie mylić z ortalionowym dresem). Pewną wskazówką jaką drogę obierze koncern z Wolfsburga był prototyp Concept 1. Mocno zaokrąglona linia dachu została zaadoptowana do czterodrzwiowego nadwozia Passata. Także miękkie linie nadwozia znalazły zastosowanie w tym rodzinnym aucie, choć w mniejszym stopniu niż w przypadku konceptu.


Passat B5 powstał w okresie, gdy na stanowisku prezesa zarządu zasiadał Ferdinand Piëch. Jego ambicją było zerwanie z łatką auta dla ludu. Zadanie o tyle trudne, że grupa VAG posiadała już markę premium, jaką niewątpliwie jest Audi. Piëch chciał, by Volkswagen był pozycjonowany zdecydowanie wyżej niż dotychczasowi konkurenci, jak Ford czy Opel, a jednocześnie nie stanowił bezpośredniej konkurencji dla Audi. Pierwszym krokiem ku nowemu wizerunkowi było podniesienie jakości wykonania samochodów. Słowo jakość odmieniano we wszystkich przypadkach i każdych okolicznościach. Spasowanie elementów, używane materiały czy dźwięk zamykanych drzwi miały być na poziomie niedostępnym dla dotychczasowej konkurencji.


Aby sprostać wymaganiom Herr Piëcha i ograniczyć koszty zdecydowano się skorzystać z podwozia Audi A4. Podobnie stało się z układem napędowym, również zaadoptowanym z A4. Po raz pierwszy w Passacie silniki zmontowano wzdłużnie. Oferta jednostek napędowych mogła przyprawić o ból głowy. Bazową jednostką benzynową był czterocylindrowy 1,6 101KM. Silnik 1,8 występował jako wolnossący o mocy 125KM i turbo ze 150KM. Zwłaszcza wersja z doładowaniem cieszyła się dużą popularnością wśród nabywców. Ciekawostką był VR5 o pięciu cylindrach, generujący 150KM. Jego charakterystycznego brzmienia nie da się pomylić z żadną inną jednostką. Na szczycie znajdowała się widlasta szóstka o mocy 193KM. Uwierzcie mi, to był i nadal jest genialny silnik. Moc dostępna w każdym zakresie obrotów, przyjemne dla ucha mruczenie i bardzo wysoka kultura pracy dawały mnóstwo radości z jazdy.


Jednak benzyniaki w Polsce zdecydowanie ustępowały miejsca Dieslom. Passat bez TDi byłby niczym Bolek bez Lolka, Flip bez Flapa czy Rydzyk bez dotacji z państwowej kasy. Tu niepodzielnie królował kultowy motor o pojemności 1,9. Ten rozklekotany niczym bocian w trakcie godów silnik, osiągał moc od 90 do 115KM przed liftingiem. Wisienką na torcie wśród ropniaków był 2,5 V6 TDi o mocy 150KM. Szczerze podziwiam miłośników tych jednostek napędowych. Zdarzyło mi się przejechać kilkaset kilometrów 110 konnym Passatem i miałem serdecznie dość. Zimny silnik brzmiał jakby zagrzmiały trąby jerychońskie. Na trasie jakiekolwiek przyspieszanie prowadziło do bólu głowy. Niskie spalanie nie było w stanie zrekompensować tych iście wagnerowskich dźwięków, na pewno nie mnie.


Pierwsze wrażenie po zajęciu miejsca za kierownicą? Ile tu miejsca! Ergonomia na najwyższym poziomie. Wszystkie przełączniki logicznie ułożone i zawsze w zasięgu ręki. Fotele były twarde, lecz szalenie wygodne, co szczególnie dało się odczuć na długich trasach. Sztywne zawieszenie powodowało świetne „czucie” Passata. Auto prowadziło się niczym przyklejone do drogi. Bardzo przyjemne w dotyku materiały tapicerki i plastiki dawały poczucie komfortu. Do tego idyllicznego opisu nijak nie pasują obłażące z farby podnośniki szyb czy klawisze radia. I to po zaledwie dwóch-trzech latach użytkowania. To efekt działań Dusiciela z Wolfsburga – Jose Ignacio Lopez de Arriortua. Bez obaw, Lopez nikogo nie udusił, jednak wprowadzona przez niego polityka cięcia kosztów odbiła się na jakości Opla i Volkswagena. Można się tylko zastanawiać, jak miały się działania Hiszpana do zaleceń Piëcha.


Passat B5 zadebiutował 11 października 1996 roku w Niemczech. Kilka tygodni później trafił również do polskich salonów. Wersja kombi pojawiła się niemal rok po sedanie. I z miejsca rozjechała konkurencję. Niemal 500 litrowy bagażnik mógł pomieścić bagaże całej rodziny na wakacyjny wypad. Po złożeniu tylnej kanapy można było przewieźć niemal wszystko. W 2000 roku Passat przeszedł pierwszy poważniejszy lifting. Zmiany wizualne nie były zbyt duże, jednak korzystnie wpłynęły na wygląd auta. Do jednostek napędowych dołączył prawdziwy potwór. Trudno inaczej nazwać jednostkę W8. W tej klasie samochodów ośmiocylindrowy silnik był rzadkością. Czterolitrowy motor generował 275KM, do setki rozpędzał się w 6,5 sekundy, zaś prędkość maksymalną ograniczono do 250km/h. Ciekawostką jest fakt, że do tego silnika można było zamówić manualną, sześciobiegową skrzynię. Inną opcją był znakomity automat – tiptronic.


O ile na kupno nowego Passata w Polsce mogli pozwolić sobie nieliczni, o tyle na rynku aut używanych był on dostępny dla dużego grona. Nie chcę zbytnio wnikać w stan egzemplarzy sprowadzanych zza Odry, wspomnę jedynie, że był to czas ściągania wszystkiego, co z wyglądu przypominało samochód. Zdarzało się, że blacharz dzwonił do klienta z informacją, iż jakby tej kupy blachy nie składać, za każdym razem wychodzi przystanek autobusowy. Częstą praktyką było składanie auta z kilku innych samochodów. Pół biedy, gdyby kupujący wiedział jaki wrak kupuje. Samochody po potężnych dzwonach, naprawiane w stodole u kowala sprzedawano Kowalskiemu jako wychuchane cudeńka. To właśnie wtedy narodziło się słynne „Niemiec płakał, jak sprzedawał”. Kręcenie liczników przebiegu stało się plagą, z którą do tej pory sobie nie poradzono. Ponieważ Passat był autem bardzo pożądanym na rynku wtórnym, łatwo było stać się ofiarą nieuczciwego sprzedawcy. Inną kwestią były wysokie ceny części zamiennych. Powodowało to, że mało kto decydował się na serwisowanie samochodu w ASO. W wielu przypadkach robiło się tylko to, co było niezbędne do dalszej eksploatacji. Mimo takich warunków, Passaty wciąż dzielnie stawiały czoła codziennym wyzwaniom. Stosunkowo rzadko trafiały im się poważne awarie, nie straszne im były dziurawe drogi miast i wsi. Stawały się narzędziem pracy wszelkiej maści drobnych firm i firemek. Nigdy nie zapomnę widoku poliftowego Passata załadowanego po sufit workami z cementem, ruszającego spod marketu budowlanego. Tylny zderzak niemal szorował po asfalcie, a na tylnej klapie widniały literki TDi. Z rury wydechowej wyleciała potężna chmura czarnego dymu i Paserati potoczyło się ku zachodzącemu słońcu. Idę o zakład, że i Ty czytelniku byłeś świadkiem podobnej sceny. Z jednej strony smutny koniec dawnego obiektu westchnień rzeszy kierowców, z drugiej dowód na solidność konstrukcji.


Dziś B5 powoli znika z naszych ulic. Choć wciąż można spotkać egzemplarze ciężko pracujące, to coraz częściej pojawiają się auta w stanie niemal idealnym. Widok Passata zarejestrowanego jako zabytek przestaje dziwić i wcale nie należy do rzadkości. Mimo upływu lat, wciąż jest świetnym samochodem. A jeśli pod maską drzemie coś więcej niż cztery cylindry, aż świerzbi noga, by wcisnąć gaz do podłogi i pognać to stado dzikich koni.


Passat B5 pojawił się w moim zbiorze w lipcu 2019 roku. Jak większość Passatów, trafił do mnie zza granicy, z Holandii. W przeciwieństwie do wielu egzemplarzy jego stan nie był tajemnicą, choć holender pod kocem raczej go nie trzymał. Podczas negocjacji nie padło również „cena i przebieg do uzgodnienia”. Producentem miniatury jest Schuco i pochodzi on z edycji dilerskiej. Szary kolor kartonika dobrze komponuje się ze srebrną karoserią Volkswagena, co jest jedynym pozytywem przy pierwszym spojrzeniu. Mam wrażenie jakby za jego wykonanie wzięli się blacharze – amatorzy na mocnym kacu. Szczeliny między zderzakami a nadwoziem mogą ilustrować rozstąpienie wód morza Czerwonego. Drzwi mają nieco inny odcień lakieru niż reszta nadwozia. Wyglądają na przeszczepione z innej miniatury. Zapomniano o takim szczególe jak wycieraczki przedniej szyby, choć w Schuco to dość częsta przypadłość. Prawe lusterko ma tę samą wielkość co lewe, a powinno być zauważalnie mniejsze. Chromowane listwy pod bocznymi szybami urywają się na słupkach B i C a w oryginale przebiegały wzdłuż linii okien. Przednie światła wykonano na poziomie zabawek. Także przednia szyba wydaje się nieco za duża i za bardzo pochylona.


Nie, ten model nie składa się wyłącznie z wad. Świetnie wyglądają felgi, choć pozbawione emblematu VW. Elegancko prezentuje się atrapa chłodnicy z poprzeczkami pokrytymi chromem. Również chromowane relingi dodają Passatowi uroku. Na duży plus zasługują pomarańczowe klosze bocznych kierunkowskazów. Prędzej spodziewałbym się odlania tego elementu razem z błotnikiem i potraktowanie go naklejką lub farbką. Przyjemne zaskoczenie. Podobnie jak trzecie światło stop umieszczone pod górną krawędzią tylnej szyby. Logo Volkswagena dumnie prezentuje się na grillu oraz klapie bagażnika. Z równo nałożonych kalkomanii dowiadujemy się, że mamy do czynienia z V6 Syncro 4, a więc najlepszą wersją silnikową, napędzającą wszystkie cztery koła. Dla mnie kolejny plus.


Wnętrze jest jednolicie czarne. Nie znajdziemy tam ani srebrnych klamek, klamr pasów bezpieczeństwa czy choćby guzika przy hamulcu ręcznym. Mało tego, poskąpiono nawet kalkomanii zegarów. Konsola środkowa posiada przetłoczenia imitujące przełączniki i radio, jednak całość jest czarna niczym egipskie ciemności. Ogromna szkoda, ponieważ zmarnowano tu ogromny potencjał.


Miniatura Passata B5 zdecydowanie nie dorównuje oryginałowi. Bardziej przypomina auto po spotkaniu z ciężarówką, które postanowił naprawić mechanik dysponujący szopą, młotkiem i dobrymi chęciami. Niestety, rynek nie oferuje nic innego. Smutne to o tyle, że Passat B5 zwyczajnie zasługuje na coś lepszego.












1 komentarz:

  1. Zawsze drażniła mnie ta miłość Polaków do B5. Podniecali się Passatem, którym Niemcy zrobili 700 tysięcy kilometrów, polski handlarz cofnął licznik na 250. Nigdy nie kręcił mnie ten samochód, za to denerwowali mnie ludzie, którzy chwaląc się przede mną tym, że mają Passata TDI, myśleli, że im zazdroszczę.

    Arku, wpis pierwsza klasa, w punkt ;)

    OdpowiedzUsuń