Na wielkim placu przed zakładem pracy zgromadził się już tłum. Gwar głośnych rozmów, śmiechów i dyskusji zagłuszał komunikaty wydawane przez kaowca, który już na wstępnie usiłował zapanować nad ośmielonym wakacyjną atmosferą zgrupowaniem pracowników kombinatu. Był wczesny ranek, ale nikt nie zdradzał objawów niewyspania czy zmęczenia. Pan w krótkich spodenkach, mokasynach i skarpetach naciągniętych prawie do kolan, poprawiał wędkarski kapelusik, podczas gdy jego małżonka wytrząsała klubowego z papierowego opakowania.
Nad zebranymi unosiła się niebieskawa chmurka dymu papierosowego, kolorowo poubierane dzieciaki biegały pomiędzy starannie spakowanymi walizkami i plecakami. Wtem, gdzieś nieopodal dało się usłyszeć charakterystyczny gulgot, który zwiastował nadjeżdżające autobusy. Już po chwili zza zakrętu wyłonił się pierwszy kremowo-niebieski ogórek, a za nim kilka następnych. Choć pojazdy musiały jeszcze zaparkować, co bardziej niecierpliwi złapali już za swoje toboły i przywoływali dzieci. Autobusy zaparkowały, a tłum zaczął wlewać się do ich, pachnących mieszanką rozgrzanego skaju i spalin, wnętrz. Rozpoczynał się urlop, urlop pracowniczy w zakładowym ośrodku wczasowym.
Urlopy pracownicze w czasach peerelu były czymś, co należało się każdemu pracującemu obywatelowi. Obowiązkiem zakładu pracy było zapewnienie załodze należytego, najczęściej trzytygodniowego urlopu, który finansowany był z Funduszu Wczasów Pracowniczych. Niemalże każdy duży zakład pracy posiadał swój ośrodek wczasowy ulokowany w atrakcyjnej turystycznie części kraju. Najczęściej oczywiście były to miejscowości nad morzem, w górach lub na Mazurach. W okresie wakacyjnym zarówno dzieci jak i dorośli, gdy tylko wyrazili chęć wyjazdu na kolonie czy wakacje, kierowani byli do podległego zakładowi ośrodka wczasowego. Nie myślcie sobie, że były to jakieś obskurne, szare i nudne miejsca. Nic z tych rzeczy. Ogromne kompleksy domów wczasowych, kempingów zaopatrzone były we wszystko, co miało zapewnić robotnikom i ich rodzinom atrakcyjny wypoczynek.
Pamiętam z dzieciństwa ogromny ośrodek kopalniany w Krynicy Morskiej, który poza boiskami, kortami tenisowymi, posiadał nawet pokaźnych rozmiarów amfiteatr. Każdy z domów wczasowych miał świetlicę, w której można było poczytać, pooglądać telewizję czy rozerwać się przy szachach lub kartach. W zależności od dekady mniej lub bardziej, zaangażowani w wypoczynek pracowników byli tzw. kaowcy, czyli instruktorzy kulturalno-oświatowi. Zadaniem kaowca było dbanie o rozrywki, atrakcje, organizację imprez, wieczorków tanecznych, a nawet wypadów na grzyby. Nieco wcześniej, w czasach gomułkowskich, kaowiec odpowiadał jeszcze za właściwe ideologizowanie wypoczynku, m.in. poprzez organizowanie odczytów, czy wieczorków z wyselekcjonowaną literaturą. Z czasem jednak przejął on rolę kogoś, kogo dziś na wczasach z biura podróży nazywamy rezydentem.
Pracowników na wczasy dowożono na wszelkie dostępne sposoby. Najczęściej odbywało się to za pomocą kolei, która nierzadko podstawiała specjalne składy, zabierające czy to dzieci kolonijne czy wczasowiczów do konkretnych miejsc. Nie zawsze jednak było to możliwe, dlatego na równi z koleją, do przewożenia wczasowiczów angażowano autobusy. Przez trzy dekady, niemałą rolę odegrały w tym przedsięwzięciu poczciwe Jelcze 043, ze względu na swój charakterystyczny, obły kształt, zwane ogórkami. Ta produkowana w latach 1959 – 1986 licencyjna odmiana czechosłowackiej Skody RTO 706 nie była ani szybka, ani wygodna ale, zwłaszcza w latach sześćdziesiątych, obok zbieraniny wszelakiej maści ciasnych i starych autobusów, miała jedną ogromną zaletę – była duża i mogła zabrać na pokład znacznie więcej pasażerów niż jakikolwiek inny używany w Polsce pojazd drogowy. Dlatego też Jelcze 043 stały się na wiele lat trzonem polskiej komunikacji autobusowej.
Model prezentowany na zdjęciach to jedna z wersji Jelcza 043, wyprodukowana przez coraz prężniej działającą niemiecką Brekinę. Nie będę udawał, że zarówno Jelcz, jak i inne produkty Brekiny, nie robią na mnie wrażenia. Firma regularnie wypuszcza na rynek kolejne nowości, z których kilkanaście czeka na pokazanie na łamach Muzeum 43. Skupmy się jednak na Jelczu.
Model pojawił się na rynku w kilkunastu wersjach. Mamy do wyboru kilka odmian Skody, Jelcza, różne malowania oraz wersje nadwoziowe. Dostępne są również zestawy z charakterystycznymi przyczepami. Wszystko kupić możemy w przedziale cenowym od 120 do 250 zł, przy czym przed zakupem warto rozejrzeć się nieco. Czasami taniej wychodzi sprowadzenie modelu z zagranicy aniżeli kupowanie go u polskiego handlarza. Osobiście miałem przyjemność spotkania fantasty, który fabryczną wersję z przyczepą, usiłował sprzedać mi za 350 zł wmawiając przy tym, że to unikat.
Wróćmy jednak do samego modelu. Model wykonany jest w skali h0, czyli 1:87. Jest to najpopularniejsza skala kolejkowa, jednocześnie największa, pod względem asortymentu, skala modelarska. Brekinowski ogórek wykonany jest naprawdę bardzo dobrze. Zwraca uwagę pięknie odwzorowana bryła nadwozia, która w tym przypadku pomalowana została w błękitno-kremowych barwach. Warto nadmienić, że producent stawia na malowanie modeli, a nie wykonywanie ich z barwionego plastiku. Mimo malowania modelu w tak małej skali udało się uniknąć zalania elementów farbą. Wszystkie linie podziału czy przetłoczenia są dobrze widoczne.
Prezentowana miniatura to wersja międzymiastowa, zaopatrzona w efektowne kołpaki oraz umieszczone pod przednim zderzakiem halogeny. Model posiada barwione wnętrze oraz świetnie wykonane chromowane ramki wokół okien. Na ten ostatni detal Brekina naprawdę zwraca uwagę i coraz więcej z ich modeli posiada świetnie wykonane listwy zarówno na nadwoziach, jak i w elementach oszklenia. Polecam tez przyjrzeć się poziomowi zdetalizowania. Poza wspominanymi ramkami, modelik posiada zaznaczone wszystkie klamki do bagażników, zawiasy, schodek dla kierowcy, oraz dobrze zeskalowane wycieraczki. Tylne reflektory, choć malowane, podzielone są na trzy wyraźne sekcje. Nie zapomniano także o obrysówkach. Wisienka na torcie jest płaszczyzna szyb, która nie „zapada się” w stosunku do blach poszycia, jak ma to miejsce w znanych mi modelach 1:43. Jedynym elementem, który na moje oko, mógłby być nieco lepiej dopracowany, jest przedni wlot powietrza. Zaznaczam, że na żywo wygląda on znacznie lepiej i nie rzuca się tak w oczy, jak na fotografiach. Ocenę pozostawiam Wam. Zapraszam serdecznie do galerii i obejrzenia kilku zdjęć opisywanej dzisiaj miniaturki.
Cóż ,wpis jak zwykle na wysokim poziomie ,przywołał lata młodości👍
OdpowiedzUsuńModel świetny