niedziela, 23 czerwca 2024

Ferrari 550 Maranello 1:43 Minichamps

Po sześciu długich miesiącach przerwy od publikowania wpisów na blogu, po sześciu miesiącach dystansu i odpoczynku od pisania wracamy. Wracamy, gdyż praca nad rozwojem "Muzeum 1:43" daje nam wiele radości oraz poczucie spełnienia. Jesteśmy winni wiernym Czytelnikom wyjaśnienia. Chcielibyśmy odpowiedzieć na pytania, które zapewne cisną się Wam na usta. Dlaczego bramy naszego muzeum pozostawiono tak długo zamknięte dla odwiedzających? W zamian to jednak ja postawię Was pod gradobiciem pytań.



W jakiej sytuacji czujemy znudzenie? Kiedy dany obiekt przestaje być dla nas marzeniem bądź obiektem westchnień? Kiedy przestajemy stawiać cel na piedestale? Kiedy smak doświadczeń nie wzbudza w nas tej samej euforii i ekscytacji jak w pierwszych chwilach obcowania z nimi? Odpowiedzi na te pytania wydają się proste i indywidualne, tak samo jak ludzkie prymitywne zachowania, popędy i zachcianki. Wreszcie jak marzenia. Tylko ogólnodostępność i szybka możliwość dotknięcia szczytu pragnień niszczy najwyższe emocje jakie towarzyszą w ich osiąganiu. Tak naprawdę radość i pociechę ze zdobywania, daje jedynie trud jaki trzeba włożyć na drodze do absolutu. Nie możemy go od tak dosięgnąć, chwycić, czy w końcu złapać. Staje się Świętym Graalem, którego tak naprawdę chcemy szukać w nieskończoność. W momencie, w którym go znajdziemy czar pryśnie. Skończy się także radość i euforia, a my musimy poszukać nowego celu.


Ojcowie mojego pokolenia, żyjący w zamkniętej od reszty świata klatce, za żelazną kurtyną w Centralnej Gospodarce Planowej nie mieli dostępu do podstawowych dóbr. Wielkim marzeniem był obiad w Bristolu, jeansy z Pewexu i wczasy nad Balatonem. Marzyli o "Małym Fiacie" i czarnobiałym telewizorze. Dużego wyboru nie mieli. Używane samochody kosztowały czterokrotność nowego. Na nowe auto trzeba było czekać latami. Ustawić się w kolejce lub mieć w posiadaniu trudno dostępne bony dewizowe. Można też było poratować się kimś na wysokim stanowisku, który zadzwonił tu czy tam i załatwił nam talon albo bliższe miejsce w kolejce oczekujących na swoje szczęście. Polonez był jak szczyt K-2. Każdy mógł na niego popatrzeć, ale wspiąć mogli się tylko nieliczni. O rzeczy materialne dbało się bardziej jak o własną skórę. W końcu zachodnie samochody oglądało się tylko na czarnobiałych fotografiach w prasie. 


Czasy w których dorastałem były już dużo lepsze. Otwarte granice, rozwój technologii i społeczeństwa dawały nowe możliwości. Piękne samochody można było zobaczyć na własne oczy, bądź na kolorowym ekranie telewizora w jakimś programie motoryzacyjnym. Mieć możliwość obcowania z takim wozem w Polsce było jednak nadal rzadkością, trzeba było mieć jednak dużo szczęścia. Była to nadal rzadkość. W takim przypadku i tak takie doświadczenie można było porównać jedynie do lizania lizaka przez szybę.


W obecnych czasach sprawy tak się potoczyły, że tak nietuzinkowe marki jak Ferrari, czy Porsche stały się prawie codziennością na ulicach. Istnieje możliwość, że w ciągu dnia spotkamy kilka takich aut. Stają się one na tyle obecne, że powoli wtapiają się w otoczenie, stają się na swój sposób nudne, oczywiste. Nie emanują już tym pierwotnym smakiem obcowania z nimi. Zaczynają gubić prestiż, nie przyciągają już takiej uwagi, skupienia, czasem nawet zazdrości, pożądliwych spojrzeń. Dotyczy to także tak nobliwych marek jak Bentley. Tak samo jak czasy ewoluował człowiek. Trudne czasy rodzą silnych ludzi, łatwe czasy słabych. Wszystko na wyciągnięcie ręki, osiągane bez starań, łatwo przyszło łatwo poszło, w końcu należy się. Osiemnastoletni założyciel kanału YouTube, dysponujący wystarczającą atencją w postaci subskrypcji może od tak zabrać takiego McLarena na testy palenia gumy, czy driftu. Jeszcze jakiś czas temu dziennikarze musieli się prosić by chociaż wsiąść do takiego wozu. Dawno temu obiekt marzeń z plakatu na ścianie u nastolatka dziś przestaje nim być ze względu na łatwy dostęp. Jeansy z Pewexu, obiad w restauracji, a co dzisiaj ma być sennym marzeniem?!


Opisywany dzisiaj samochód pochodzi właśnie z czasów, w których przyszło mi być nastolatkiem. Miałbym możliwość zobaczyć go na własne oczy gdzieś poza granicami kraju, tak się jednak nie stało. Wyjazdy za granicę były możliwe, ale stać było na taki luksus nielicznych. Podziwiałem go za to w kolorowym magazynie motoryzacyjnym, w którym nawet redaktor musiał przedrukowywać oryginalny zagraniczny test i dokonywać jego tłumaczenia na język polski. Auto to było więc dla niego takim samym namacalnym marzeniem jak dla mnie. Podejrzewam, że operacja sprowadzenia takiego auta przez kogoś z zasobnym portfelem do kraju była na tyle nieopłacalna, że żadna 550-tka nie zawitała w tamtym okresie do polskiego garażu. Zacznijmy jednak od początku.  


Faktem jest, że Enzo Ferrari nie uznawał motoryzacji masowej. Celem jego działań nie był samochód na drogi, dla niego liczyły się bolidy wyścigowe i walka o najwyższe miejsce na podium. Jednym słowem honor, sława i chwała. Jednak w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych znalazło się miejsce dla aut typu Grand Turismo. Były to między innymi 275GTB, czy 365GTB Daytona, w skrócie określane jako GT. Samochody te miały silnik umieszczony nad przednią osią, długi przód oraz napędzaną tylną oś i krótki zwis tylny. Dwie dekady później nastąpiła krótka przygoda z serią 400, którą reprezentował chociażby model 412. Zaraz po tym nastąpiła w Ferrari era wozów sportowych z centralnie umieszczonymi silnikami. 512BB, czy Testarossa i jej zmodyfikowane odmiany. Do stylowych i klasycznych wozów wielkiej turystyki (GT) powrócono w 1992 roku. Pojawiła się wtedy stylistycznie piękna 456GT o układzie miejsc 2+2. Silnik miał 5,5 litra pojemności skokowej, dwanaście cylindrów i moc 442KM. Po czterech latach na osławionym "Zielonym piekle" - torze Nurburghring, w lipcu 1996 roku, podczas ważnego zlotu Ferrari debiutował bohater dzisiejszego wpisu, dwuosobowy 550 Maranello. Projekt karoserii sygnowany nazwiskiem wielkiego mistrza Pininfariny. Do dyspozycji zaproszonych na to wydarzenie dziennikarzy były takie sławy F1 jak Michael Schumacher, Niki Lauda, Eddie Irvine oraz Jody Scheckter. Co ciekawe Maranello został w prostej linii spadkobiercą auta z centralnie umieszczonym silnikiem - 512M, ostatniego wcielenia Testarossy.


Serce Maranello to udoskonalona, bądź zmodyfikowana pod inną charakterystykę pracy jednostka napędowa z 456. Podniesiono jej moc o wartość 43KM i osiągała teraz równowartość bagatela 485KM. Może w dzisiejszych czasach nie robi to wrażenia, ale wtedy konie mechaniczne miały mniejsze obciążenie i mogły sprawniej oddychać. Tak jak w przypadku wspomnianego wyżej 456, w opisywanym dzisiaj Ferrari znalazł się układ napędowy transaxle, gdzie dla lepszego rozłożenia mas skrzynia biegów znalazła się za tylną osią. Miała sześć przełożeń, a biegi zmieniało się ręcznie. Inaczej natomiast rozszyfrowywało się nazwę modelu. W 456GT jak i innych starszych modelach przeważnie wartość liczbowa określała pojemność jednego cylindra w ccm - tutaj 45,6, natomiast w przypadku 550-tki była nią pojemność całego silnika czyli 5,5 litra. Tworząc to GT Ferrari chciało udowodnić, że GrandTourismo może być szybsze od auta sportowego z silnikiem umieszczonym przed tylną osią zarówno na wymagającym torze jak i podczas rozpędzania i prędkości maksymalnej. Oczywiście udało się to producentowi z Maranello, a osiągi takie jak 4,4 sekundy do pierwszej setki, czy 320km/h były wspaniałymi wynikami jakie osiągali tylko najlepsi. Oprócz klasycznej GT pojawiła się także krótka seria odkrytej Barchetty. Powstała w limicie 448 sztuk, oraz 33 egzemplarze specjalnego 550 World Record. W 2001 roku pojawiła się zmodernizowana 575M Maranello, ale to było już praktycznie inne auto.


Miniatura Ferrari 550 Maranello, którą dzisiaj prezentuję to produkt Minichampsa. Opakowanie nie jest standardowe. Jest czerwone i sygnowane marką Ferrari, a więc jakiś dodatkowy limit. Tak samo jak Pininfarina, której imię dumnie widnieje na błotnikach 550-tki, tak i Minichamps wywiązał się doskonale ze swojej roboty. Zarówno samochód jak i jego odtworzony w pomniejszeniu "die cast" wyglądają doskonale, są bardzo proporcjonalne i prezentują się jak rzeźba, którą chcesz smakować oczami. W lini bocznej rzucają się najbardziej wyryte w karoserii klamki drzwi oraz nerki w przednich błotnikach. Koła są filigranowe, gdyż w czasach, w których ten samochód powstawał osiemnaście  cali było w zasadzie niespotykane. Felgi, to nie rzucające się w oczy pięcioramienne obręcze. Gdy przejdziemy płynnie do tyłu zauważamy lampy z modelu 456GT oraz dwie podwójne, chromowane końcówki układu wydechowego. W prawym tylnym błotniku jest tak jak klamki drzwiowe wyryty wlew paliwa, którego udało się nie zalać farbą, natomiast w lewym jest wylot powietrza. Wycieraczki szyby przedniej są ładnie schowane pod plastikową osłoną. W pokrywie silnika znajduje się wlot powietrza oraz krzywo przyklejony emblemat Ferrari. Świetnie wykonano reflektory przednie z czarnym obramowaniem, czarnymi obudowami oraz czerwonym wypełnieniem. Bardzo udany jest przedni zderzak z dyfuzorem, plastikowym wlotem i halogenami. Prócz pokrycia karoserii pięknym czerwonym lakierem "rosso" najbardziej podoba mi się żółte wnętrze z dokładnymi imitacjami pasów bezpieczeństwa. Fotele, tunel środkowy ze srebrną wajchą zmiany biegów. Super odwzorowana, w kontrastowym czarnym deska rozdzielcza z dodatkowymi zegarami. Można stracić dużo czasu podziwiając proporcje tego pomniejszonego 43 razy Ferrari. Kolejny raz muszę powiedzieć to o samochodzie. Świat wiele by stracił, gdyby nie powstało 550 Maranello.


Podsumowując dzisiejszy wpis, chciałbym wyrazić swoją własną opinię prosto z serca. Można oczywiście się z nią nie zgodzić i zapraszam wtedy do wyrażenia własnej w komentarzu. Mianowicie boli mnie to, że wszystko co najlepsze stało się osiągalne dla większości. Ułatwienia w postaci wypożyczalni sportowych samochodów, możliwości zabrania aut do testów prosto z salonu bez posiadania odpowiednich zasobów finansowych. Leasingi i wynajmy długoterminowe, które czynią z samochodów jednorazówki. Dwa lata i są zużyte przez zaniedbania. W końcu dostępność nowych aut. Nie ma już tego związku człowieka z samochodem. Oszczędzania jego przebiegu. Samochód nie jest już członkiem rodziny. Nie bolą wgniecenia, obtarcia i uszkodzenia. Wyklepie się. Jeszcze dwie dekady temu fascynowało mnie śledzenie nowinek ze Świata motoryzacji. Podobało mnie się to, że kiedyś jak ktoś zobaczył Ciebie w takim aucie jak Ferrari wiedział od razu, że wywaliłeś na niego worek kasy, że był sto procent Twój. Teraz możesz nim jeździć będąc podrzędnym YouTuberem nie znającym się nawet na motoryzacji, leasingobiorcą i oddać go po dwóch latach, czy klientem "Panka". Przepraszam za krypto reklamę. Poniosło mnie... Starzeje się chyba.














     

1 komentarz: