niedziela, 6 lutego 2022

Polski Fiat 126 BIS 1:43 DeAgostini

W sierpniu 1995 roku do mieszkania wszedł mój tata. Zamknął drzwi mojego pokoju i poprosił żebym został aż mnie zawoła. Pomyślałem, że znów będą się sprzeczać o coś z mamą. To nie był najlepszy okres w życiu naszej rodziny, tak bywa. Za chwilę mnie zawołał. Miał tę swoją charakterystyczną minę w stylu „wiem, ale nie powiem”, a mamie na twarzy błąkał się nieśmiały uśmiech. Pomyślałem „uff, dobrze jest”. Tata zaczął od przeprosin, że nie było go na moich imieninach kilka dni wcześniej, że nie dał mi żadnego prezentu i chciałby to jakoś nadrobić. Niestety, ze względu na chory kręgosłup nie mógł go przynieść do domu, więc miło by było gdybym włożył buty i się z nim przeszedł. Miałem gonitwę myśli, co to może być? Wieża? Komputer? Nie mogło to być nic małego i lekkiego. We trójkę poszliśmy na parking. Minęliśmy jednak białego Poloneza taty i zatrzymaliśmy się dopiero przy seledynowym Fiacie 126 BIS. 




- Wiesz, co to jest? - zapytał, a ja natychmiast odpowiedziałem: - To jest samochód, a przynajmniej większość tak sądzi. - Nie wiem, po kim odziedziczyłem poczucie humoru, na pewno nie po ojcu. Choć On twierdził, że jestem najlepszym dowcipem, jaki zrobił. Gdy wręczał mi kluczyki, wygłosił mowę o odpowiedzialności, dorosłości. Szczerze? Nie słuchałem. Mój PIERWSZY, WŁASNY samochód. Resztę pamiętam jak przez mgłę. Chyba wtedy padły mityczne słowa mamy, że mam dać znać jak dojadę. Serio, nie pamiętam. Byłem szczęśliwy. Tak zwyczajnie, po prostu, jak dzieciak, po raz pierwszy od dawna. Kilka tygodni wcześniej nie dostałem się na historię na UW, sytuacja w domu była, jaka była. A tu, bum! Własne auto! Nawet ten seledynowy kolor mi nie przeszkadzał, choć gorsze było tylko różowe Cinquecento. To nie był taki zwykły BIS. Wyprodukowany w 1987 roku, prawdopodobnie z pierwszej serii, może nawet nie seryjnej. Miał kubełkowe fotele i był najlepszym autem na świecie. Spod świateł ruszał lepiej niż Polonez, do momentu, gdy 1.4 MPI nie wywiózł mnie na krawężnik. 9 osób jedzie na imprezę? Nie widzę przeszkód. Gorzej, gdy trzeba było wracać w jeszcze większym gronie. 


Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po otrzymaniu auta było kupno radia. Postawiłem na Pioneera, ale bez naklejki na tylnej szybie. Na głośniki nie starczyło kasy, przynajmniej nie od razu. Na początku można było usłyszeć Scootera i Technotronic. Z czasem pojawił się Michael Jackson, a potem Metallica i dobry rock. Zainwestowałem fortunę w głośniki JBL, choć progi zaczęły dawać znać o sobie. 


Pierwsza praca i pierwsza dziewczyna spowodowały stały napływ i rozchód gotówki. Konieczność wymiany maski przedniego bagażnika po naszym czułym pożegnaniu przed pracą, pokazała mi skalę problemu przy dobraniu lakieru oslo51 do mojego wehikułu. Rezerwat przyrody Łosiowe Błota odkrył przed nami wszystkie swoje tajemnice. Uwierzcie na słowo, las w świetle świateł drogowych wygląda wspaniale. 


Szczerze współczuję wszystkim pasażerom tylnej kanapy mojego Fiacika. Byłem zafascynowany możliwie najbardziej wydajną jazdą. Tylny napęd uważam za najbardziej efektywny, efektowny i wymagający ever.  Zero poślizgów, uślizgów ani latania bokiem. Jazda na granicy możliwości auta stała się moją obsesją. Ten moment, gdy wiesz, że tył za chwilę może wyprzedzić przód i tylko ty możesz nad tym zapanować, jest najlepszym doznaniem w trakcie prowadzenia auta. Nie latanie 250 km/h, nie poślizg, tylko ten ledwo uchwytny moment, gdy auto zdaje się przejmować nad tobą kontrolę, a Ty, czytelniku, swoim działaniem pokazujesz, kto rządzi. Zwłaszcza, gdy słyszysz w głośnikach „Pepe wróć” Perfectu. 


BIS-a się kochało lub nienawidziło. Coś jak syndrom sztokholmski. Każda zepsuta pierdoła wyprowadzała mnie z równowagi. Jednocześnie żal było mi się go pozbyć, bo to moje pierwsze auto. Bo w deszczowy dzień dawał dach nad głową. Ponieważ zawsze dowiózł mnie tam, gdzie chciałem. Darłówko, Liptovsky Mikulaš, Osnabrück czy Gołdap, nie robiły na nim wrażenia. Tak, jak nowe pasażerki tylnej kanapy. 


Trudniej było zdobyć kompletne progi czy części silnika. Silnik w moim egzemplarzu był najmocniejszą i najsłabszą częścią auta. Kupno części nie było problemem. Kłopotem była ich jakość. BIS co chwila lądował w warsztacie, aż tata się wkurzył i kupił nowy silnik w Italii. To było chwilę przed jego pierwszym wyjazdem do USA. Żaden Carservis czy Ital-mot nie był w stanie sobie poradzić z ciągłymi usterkami. Silnik gasł na zimno lub na ciepło, w zimie się grzał, w lecie miał za niską temperaturę. Dławienie i spadek mocy był nieodłącznym elementem codziennej egzystencji. Dwa razy udało mi się przegrzać silnik w BIS-ie. Raz przy domu, raz pod Darłówkiem. Za każdym razem spotykaliśmy pomocne dłonie, jednak to o dwa razy za dużo. BIS pochłonął mnóstwo pieniędzy, które mogły zostać spożytkowane w lepszy sposób. Aż do chwili, gdy mechanik z Carserwisu powiedział: „Panie, to włoski silnik, tu trzeba oryginalnych części”. Tata spytał tylko: serio? Dwa miesiące później wyjechałem BIS-em z oryginalnym silnikiem z Italii. Nigdy wcześniej nie brzmiał jak w tej chwili. Radosny, chętny do jazdy, pełen mocy. Tata nigdy nie usłyszał jego, pełnego werwy, jazgotu. Zaczynał życie w Nowym Jorku. Zaś ja oszczędzałem, by ulepszyć audio, poprawić zawieszenie czy wymienić fotele na firmowe Recaro. 


Pewnego dnia brat zwrócił mi Fiacika z informacją, że zapasowe koło wymaga interwencji wulkanizatora. Miałem służbowe Seicento, więc się bardzo nie przejąłem. Gdy zobaczyłem druty wystające z zapasu, uszkodzony próg i wgniecenie tylnego prawego poszycia, zrozumiałem, że coś się kończy. Inwestowanie w leciwe auto mijało się z celem. Rzeczywistość okazała się ważniejsza niż sentyment. Mimo miłości, jaką darzyłem BIS-a, nastąpił czas rozstania. Ostatnie piosenki, jakie popłynęły z fiacikowego Pioneera to „Jak malowany ptak” Dżemu i „Czas ołowiu” Budki Suflera z Felicjanem Andrzejczakiem, ten gość bił na głowę Cugowskiego. Seledynowy 126 BIS odjechał gdzieś do Łodzi i ślad po nim się urwał. Na zawsze jednak pozostał w mojej pamięci, jako wierny towarzysz podróży, wypadów oraz świadek uniesień i rozstań. Póki żyję, jego historia wciąż jest ze mną. 


- Powiedz mi, po co jest ten miś? Nikt nie wie, po co. Nie musisz się obawiać, że ktoś zapyta. Wiesz, co robi ten miś? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest miś na skalę naszych możliwości, który sobie zgnije. I to nie jest nasze ostatnie słowo! Stawiam dolary przeciwko orzechom, że ten cytat przyświecał twórcom Polskiego Fiata 126 BIS. 


Gdy świat ekscytował się kolejnymi edycjami Golfa, Kadetta czy nowym W124, ktoś w Polsce wpadł a pomysł „zmodyfikujmy 126p”. Nie, nie zbudujmy nowe auto. Gdy Panda i Marbella podbijały miasta zachodniej Europy, minister Wilczek i jego świta przystępowali do kolejnego pudrowania trupa, który w nowoczesnym świecie nie miał do zaoferowania niczego, poza ceną. W 1985 roku polska motoryzacja miała tylko jeden samochód mogący konkurować w Europie. Był nim Polonez, wymagający jednak natychmiastowej modernizacji. Ani 126p, ani FSO 1500 nie były w stanie sprostać oczekiwaniom nabywców w cywilizowanym świecie. Zamiast skupić siły i pieniądze na Polonezie wydano grube miliony na modernizację 126p. Po co? By wyprodukować nieco ponad 190 tysięcy samochodów, które w większości znalazły nabywców w kraju? 126 już na starcie był przestarzały, kolejne lata tylko oddalały go od konkurencji. Jedynym plusem było przetestowanie nowego, chłodzonego cieczą silnika 0,7. Gdyby zastosować terminologię Formuły 1, BIS był mułem, w którym testowano nowe rozwiązania. Tymczasem dziesiątki tysięcy nabywców zostało nabitych w butelkę. Silnik 0,7 sprawdził się w Cinquecento, jako podstawowe źródło napędu, choć rozpędzanie się mogło przyprawić o siwe włosy. 


Czerwony 126 BIS znalazł się w mojej kolekcji z myślą o przebudowie na mój pierwszy samochód. Jednak cena 350 złotych za zmianę lakieru w 2016 roku wydała mi się mocno zawyżona. Wiem, kupuję umiejętności, doświadczenie i czas osoby wykonującej przeróbkę. Miał być seledynowy, z kubełkowymi fotelami w stylu Recaro i nowymi tablicami rejestracyjnymi. Gdy zdobyłem numer telefonu do speca od modyfikacji modeli i przedstawienia mu oczekiwanych zmian, usłyszałem ciszę. Potem rozpętało się piekło. Co tam wrażenia amerykanów z lądowania na plaży Omaha podczas D-Day. Zostałem zalany potokiem słów i oskarżeń w stylu, co mi się nie podoba w BIS-ie z KAP. Przecież jest zajefajny i po co go ruszać. BIS pozostał w niezmienionej formie po dziś dzień. 


I tak zostałem z czerwonym BIS-em, nijak niepasującym do nurtów kolekcji, ani do wyglądu pierwszego własnego auta. Bryła modelu jest bardzo poprawna, wnętrze również. I to tyle względem opisu modelu. Trudno wymagać od gazetkowego modelu wszystkich szczegółów czy detali deski rozdzielczej. Kołpaki kół wydają się poprawne, choć nieco za wypukłe względem oryginału. Światła tylne przypominają te oryginalne, zaś bolce montażowe przednich świateł wołają o pomstę. Żeby cokolwiek zobaczyć we wnętrzu potrzeba mnóstwo dobrej woli i mocnej latarki. Wycieraczka tylnej szyby zostawała w pozycji pionowej tylko w chwili awarii. Szacunek dla DeAgostini, że uchwycili ją właśnie w tym momencie. Czasem zastanawiam się, czy nie kupić jeszcze niebieskiego BIS-a, tylko po to, by go mieć. Myśl o przeróbce wraca, co jakiś czas, jednak nie nastawiam się na jej realizację. 














2 komentarze:

  1. Witam! Cieszy fakt, że takie pojazdy można podziwiać na imprezach samochodowych.
    Mój modelik jest niebieski z przednimi kierunkowskazami pomarańczowymi.
    Czy to jest "złota seria" Deagostini ?
    Pozdrawiam Przemek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj,
      Tak, to model ze Złotej Kolekcji.
      Choć darzę Bisa sentymentem, to jednak nie zdecydowałbym się na ponowny zakup. Miło jednak popatrzeć na dobrze utrzymane egzemplarze.
      Pozdrawiam!

      Usuń